Kerna cechuje nadmiar pod każdym względem i robi on wrażenie nie tylko przez wzgląd na swoje wymiary. Były aktor Fassbindera jest starzejącą się, nie kryjącą swojego homoseksualizmu divą, jest postacią irytującą i bezkompromisową. Jego silny głos wypełnia każdy pokój, nawet jeśli to tylko skromne nowoczesne mieszkanie na wiedeńskim przedmieściu. Jest na scenie bez przerwy, reżyserów Veronikę Franz i Severina Fialę trzyma krótko na smyczy. Przez cały czas nie pozostawia cienia wątpliwości co do tego, kto tu jest reżyserem. Obraca kamerę i kieruje lustro na nas. Kern jest palcem w ranie, demaskuje nasze podglądactwo i rozkosz czerpaną z obsceniczności. Jednak Franz i Fiala odważnie stawiają mu czoła i rozbrajają go poprzez ujawnienie swoich strategii. Taka walka z cieniem tworzy niezwykły i złożony portret. Prawdą jest, że niewiele dowiadujemy się o człowieku Peterze Kernie, natomiast wiele o artyście, którego gra tak znakomicie, że jest to rola już nieodłączna od jego samego. Jedna z tych rzadkich, magicznych kinowych chwil ma miejsce, gdy Kern przytula się do dłoni kamerzysty. Na myśl przychodzi „Piękna i bestia” – tylko kto jest kim?